Staram się zarażać innych energią i optymizmem

Staram się zarażać innych energią i optymizmem

Ruch w eWinner II Lidze po sześciu kolejkach jest niepokonanym wiceliderem. O miłości do piłki, przykurzonym sukcesie Niebieskich w Pucharze Intertoto, szkoleniu młodzieży i wielu innych tematach rozmawiamy z jednym z głównych architektów odbudowy Ruchu – prezesem Sewerynem Siemianowskim.

– Jest Pan chyba jedyną osobą, która przy Cichej pełniła praktycznie wszystkie sportowe funkcje: trampkarz, junior, zawodnik, trener młodzieży i seniorów, dyrektor sportowy UKS i w końcu prezes Ruchu. Jak wcześniejsze doświadczenia pomagają Panu w obecnej pracy?

– Od czwartej klasy podstawówki byłem trampkarzem Ruchu, później w wieku 18 lat dostałem się od razu do drużyny seniorów i grałem w pierwszym składzie. Mogło to trwać dłużej, ale mimo to, mam co wspominać: zdobycie Pucharu Polski, finał Pucharu Intertoto, wysokie miejsca w lidze – jest kilka sukcesów. Po dwóch kontuzjach ręki zostałem grającym trenerem rezerw. Na koniec swojej przygody zawodniczej zostałem wypożyczony do Bielska i miałem jeszcze piłkarski epizod w Stanach Zjednoczonych.

Po powrocie do kraju zacząłem trenować młodzież w Szkole Podstawowej nr 21 im. Gerarda Cieślika i już od 20 lat nieprzerwanie się tym zajmuję. W tym czasie udało się zorganizować szkołę sportową na poziomie liceum (w ZSTiO nr 4) i po gospodarsku stworzyć internat dla chłopaków. W trakcie pracy szkoleniowej z młodzieżą Ruchu zostałem również trenerem Kadry Śląska i prowadziłem Ośrodek Szkolenia Sportowego Młodzieży Śląskiego Związku Piłki Nożnej, który był tu przez kilkanaście lat – dzięki temu kilku fajnych zawodników pojawiło się w klubie. W tym czasie organizowaliśmy wiele imprez, turniejów, obozów i różnych innych eventów. Znam to od podszewki, co ułatwia pracę wyżej. Pięć lat temu zostałem dyrektorem UKSu (Uczniowski Klub Sportowy Ruch Chorzów, red.) i też wspólnymi siłami wyciągnęliśmy go z długów, usprawniliśmy pewne rzeczy i do dzisiaj klub bardzo fajnie funkcjonuje.

Ludzie widzieli zaangażowanie i popierają moje działanie, dlatego zostałem doceniony i półtora roku temu otrzymałem szansę „wejścia na większego konia”. Trochę inne są zera z tyłu, ale jest to podobny temat.

Fot.: archiwum prywatne Seweryna Siemianowskiego
Fot.: archiwum prywatne Seweryna Siemianowskiego

– Mówi się, że tak jak niełatwe jest przejście z juniorskiej do seniorskiej piłki, tak ciężko jest się odnaleźć po zawieszeniu butów na kołku. Czerpie Pan satysfakcję z pracy trenera i prezesa?

– Zawsze chciałem być zawodnikiem, to było moje marzenie. Nigdy nie myślałem, że zostanę trenerem, a później też działaczem, jednak z pełnienia każdej z tych funkcji czuję olbrzymią radość. Jeżeli pasja jest pracą, to nie przepracujesz ani dnia w życiu, dlatego do dzisiaj dalej jestem trenerem młodzieży. Sprawia mi to przyjemność i jest odskocznią od biurowego stylu życia. Na pewno jest to przewietrzenie głowy i powrót do korzeni, bo dzięki temu widać gdzie są największe potrzeby, co trzeba jeszcze zmienić i gdzie pomóc.

– W takim razie zostańmy na chwilę przy piłce młodzieżowej. Jak ona się zmieniła od momentu, kiedy stawiał Pan pierwsze kroki na „Kresach”?

– Wszystko bardzo się zmieniło. Cały czas dążymy do tego, aby mieć jak najlepszą infrastrukturę, co dzięki miastu jest realizowane. Poziom szkolenia, boiska, nawierzchnie, piłki, jakość treningu – wszystko idzie w innym kierunku. Kiedyś bardzo dużą część przygotowania technicznego i wydolnościowego robiło się na podwórkach, gdzie przed treningiem i po nim, dzieci ciągle grały w piłkę. To się zmieniło.

Kiedyś piłki wyglądały jak piłki lekarskie, a jak człowiek zrobił wślizg na żwirze, to tatuaże po tym zostawały na całe życie. Warunki były gorsze, ale dużo charakterów się na tym wykształciło i to też trzeba doceniać.

Trudniej było się w ogóle dostać do szkolenia. Na testy przychodziło 200 zawodników, teraz są mniejsze liczby. Wtedy selekcja początkowa była bardzo mocna – „na dzień dobry” każdy był sprawny i potrafił grać. Działo się to samoczynnie, dzięki spędzaniu czasu na podwórku. Od tego roku zwiększamy ilość treningów, żeby zrekompensować to, co kiedyś wypracowywało się samemu z rówieśnikami, bo tu są niestety duże deficyty. Druga strona medalu to nauczyciele różnych przedmiotów prowadzący lekcje wychowania fizycznego – nie powinno tak być, oni też woleliby uczyć tego, w czym są najlepsi. To taki wiek, w którym u dzieci kształtują się wzorce ruchowe. Później bardzo trudno to nadrobić i jest to największy problem szkolenia w Polsce. Staramy się to niwelować jeszcze w grupach naborowych, dlatego zwiększyliśmy tygodniową liczbę zajęć z 2 do 5. Mamy mniejsze grupy, z którymi pracuje po 2 trenerów. Teraz jest też coraz większa konkurencja z zewnątrz. Kiedyś w Chorzowie przychodziło się tylko do Ruchu albo do Stadionu Śląskiego. Obecnie funkcjonuje wiele innych klubów i komercyjnych szkółek. Jest to też konkurencja, bo niestety nie zawsze najlepsi chłopcy z Chorzowa trafiają od razu do nas. Staramy się to zmieniać.

– Przejdźmy do seniorskiego futbolu i jednego z największych sukcesów naszej piłki klubowej na arenie międzynarodowej minionych dekad. Był Pan członkiem ostatniego polskiego zespołu, który wystąpił w finale europejskich rozgrywek. Mecze o Puchar Intertoto w Chorzowie w 1998 roku zaskoczyły wiele osób. Miały być tylko niezobowiązującym przygotowaniem do startu ligi…

– Zakończyliśmy sezon na 6 miejscu, każdy miał już wykupione wczasy, ale musieliśmy pozmieniać plany urlopowe. Podeszliśmy do tego bez presji i to na pewno pomogło, bo nikt nie oczekiwał, że będziemy w finale. Każdy kolejny mecz to była dla nas przygoda, która szczęśliwie się kończyła. Spotkania z zagranicznymi drużynami, wyjazdy, kibice przy Cichej – to bardziej motywowało niż sparingi.

Fot.: archiwum prywatne Seweryna Siemianowskiego

Po pierwszym losowaniu, gdy trafiliśmy na Austrię Wiedeń, wszyscy myśleli, że odpadniemy, a okazało się, że przeszliśmy dalej. Dziś trudno jest wyeliminować drużyny z austriackiej ligi, wtedy to też był duży sukces. Taki nasz „Holiday american dream in Chorzów” w skrócie.

Na totalnym luzie, bez presji pokonywaliśmy kolejne przeszkody. Drużyny z Austrii, Szwecji, Portugalii i z Węgier – to wszystko były mocne ekipy, ale dawaliśmy radę. W kraju ten wynik jest niedoceniany, a był przecież finał! W Chorzowie też raczej się o tym nie pamięta – wiadomo, że 14 mistrzów i 3 puchary to przykrywają, ale trzeba się chwalić tym międzynarodowym sukcesem. Jest co wspominać, pokazaliśmy charakter i co można osiągnąć kolektywem – pozdrowienia dla całej ekipy, która brała w tym udział. Cieszę się, że byłem częścią tej przygody. Zagrałem w każdym meczu i osobiście jestem bardziej związany z tym sukcesem, niż ze zdobytym Pucharem Polski, w trakcie którego rzadko pojawiałem się na boisku.

Fot.: archiwum prywatne Seweryna Siemianowskiego

Na pewno po przegranym finale z Bolonią był niedosyt, ale to był zespół z topowej wtedy Serie A, każdy ich zawodnik kosztował więcej niż cała nasza drużyna. Nazwiska takie jak Kolyvanow, Ingesson, Andersson, Pepe Signiori, Paramatti były uznane we Włoszech i całej europejskiej piłce. Jako zwycięzcy Pucharu Intertoto grali dalej w Pucharze UEFA, gdzie odpadli dopiero w półfinale. A my przegraliśmy z nimi 1-0 i 0-2, więc na pewno wstydu nie przynieśliśmy.

– Jakie były Pana najlepsze momenty związane z piłką, a które najtrudniejsze?

– Wydaje mi się, że pierwsze mecze zawsze najbardziej zostają w pamięci. Dobrze wspominam także spotkanie z GKS Katowice w 1995 roku. Do przerwy przegrywaliśmy 0-2, ale później wyciągnęliśmy na 3-2. Byłem na prawej obronie, po przewie zagraliśmy koncertowo. Oczywiście wspomniany też już wcześniej Puchar Intertoto i Puchar Polski.

Fot.: archiwum prywatne Seweryna Siemianowskiego

A trudniejsze momenty na boisku? Było ich wiele, na przykład mecze, kiedy trzeba było upilnować Olisadebe z Polonii Warszawa czy Bogusława Cygana ze Stali Mielec. Dla piłkarza i każdego sportowca najtrudniejsze są chyba kontuzje. Dwa razy z rzędu złamałem rękę. Nie chciałem po raz kolejny przez to przechodzić, dlatego zostałem najpierw grającym trenerem, a później szkoleniowcem młodzieży.

Nie żałuję żadnego dnia. Sportowo po części się spełniłem, choć wiadomo, że mogło być lepiej i moja przygoda z piłką mogła trwać dłużej, ale się zakończyła ze względu na zdrowie. To jednak otworzyło mi kolejną drogę, zacząłem się spełniać jako trener, a teraz działacz. Życie czasami przynosi rozwiązania i trzeba to umieć przyjmować i doceniać.

Nie ma przypadków, Bozia nad tym wszystkim czuwa.

– Charyzmatyczny trener i skuteczny działacz, to widzimy. Jaki jest Seweryn Siemianowski poza pracą – co lubi robić, gdy ma wolny czas?

– Przede wszystkim poświęcam go dla rodziny. Zawsze dużo pracowałem, przez co moi najbliżsi mieli mnie mało, ale staramy się wspólnie nadrabiać ten czas podróżami. Dzięki temu zobaczyliśmy już kawałek świata. To co razem przeżyliśmy jest bezcenne i nikt nam tego nie zabierze. Czasu wolnego dla siebie zostaje mi bardzo mało, ale najczęściej sięgam wtedy po książkę, muzykę i film. Jazda na rowerze i spacery z psem bardzo mnie odprężają. Lubię też szlifować języki obce – w aplikacjach walczę z hiszpańskim i angielskim. To takie rzeczy, które udaje mi się jeszcze zrobić po północy. Poza tym interesuję się podróżami i budownictwem, śledzę co się dzieje i nie zamykam się na żadne tematy.

– Sport wiele dla Pana znaczy i chyba przechodzi to w genach. Pana dzieci również próbowały w nim swoich sił, a córka obecnie jest zawodniczką KPR Ruch Chorzów. Cieszy się Pan, że dzieci również wybrały sport?

– Z jednej strony tak, to bardzo fajnie, ale niestety córkę też spotkały kontuzje. Więzadła krzyżowe w kolanie zerwała już w gimnazjum. Przez jakiś czas była w Lubinie, później wróciła do seniorskiej drużyny Ruchu i znów zerwała więzadła. Studiuje, pracuje, gra – jest bardzo ambitną osobą. Syn też przez 5 lat był w klasie sportowej, ale poszedł już w inną stronę. Pokazał charakter i podjął rękawicę. Później jego zainteresowania się zmieniły, ale doświadczenie sportu na pewno mu pomogło.

Zawsze mówię chłopakom na treningach, że nie wszyscy będą po naszym szkoleniu zawodowymi piłkarzami, ale na pewno wszyscy nauczą się wartości: rywalizacji, współpracy, odporności na stres, punktualności i wielu innych rzeczy, które kształtują charakter i przygotowują ludzi do dorosłego życia.

To jest bezcenne i polecam wszystkim wychowanie przez sport. Widzę, że chłopcy, którzy przeszli naszą szkółkę, wychodzą na wartościowych ludzi. Są wykształceni, prowadzą swoje firmy, niektórzy zostają trenerami, działaczami, potrafią się odnaleźć w różnych dziedzinach życia i dają sobie radę. Cechy, które tu wykształcili na pewno im pomogły.

– Jest Pan u steru Ruchu półtora roku. W tym czasie klub bardzo się zmienił, słychać to z wielu stron. W tym samym czasie wciąż jest Pan dyrektorem UKS-u i trenerem młodzieży. Zdradzi Pan swój patent na to, jak jednocześnie opanować tyle spraw?

– Zawsze pracowałem po kilkanaście godzin dziennie, jestem do tego przyzwyczajony, bo nigdy się nie oszczędzałem. Mam z tego powodu dwa metalowe biodra – (kapoplastyka), ale i tak uważam, że warto w życiu warto dać z siebie jak najwięcej, aby coś po nas zostało. To mnie motywuje. Energia bierze się też z optymizmu i czasami z luźnego podejścia, co jest ochroną przed dużym stresem. Takich napiętych sytuacji jest sporo, dlatego staram się działać z poczuciem humoru, żeby nie zwariować.

Żart jest potrzebny, to moment, w którym można złapać dystans, a on jest ważny, żeby nie brać zbyt osobiście niektórych rzeczy. Staram się tą energią i optymizmem zarażać innych. Fajnie, że udało się to zrobić na poziomie klubu – wiele osób do nas przychodzi i pomaga. Nadajemy na tych samych falach, dzięki temu Ruch zmierza w dobrą stronę. Musi być optymizm, trzeba być do przekonanym do tego co się robi i przekonać też innych – to cała filozofia.

Jeszcze więcej wiadomości z Chorzowa